+6
pluszczak 25 kwietnia 2016 23:56
Image

Image


Warto też wspomnieć, że na parkingach przy plaży nie spotkacie wspomnianych wcześniej panów w oszukanych kamizelkach. Tutaj nikt nie udaje stróża i nie wymaga zapłaty za swoją obecność. Zauważycie natomiast życzliwe osoby, zarówno mężczyzn jak i kobiety, którzy z uśmiechem pełnią swoją funkcję i FAKTYCZNIE mają oko na auta. Co więcej, nie są oficjalnymi pracownikami, otwarcie mówią o tym, że to tylko sposób na dorobienie i będą wdzięczni za jakikolwiek datek. I faktycznie, są wdzięczni.

Jeśli wybieracie się na plażę w Durbanie trzymając w ręku filtr niższy niż 50 to już możecie puknąć się w czoło i zawrócić do hotelu. Ochoczo wysmarowaliśmy ciała balsamem z SPF 30 i parę godzin później nie mogliśmy nawet usiąść. Ba, ja nie mogłam nawet założyć bielizny a co dopiero spodni! Postanowiliśmy udać się na duży bazar, kupić jakieś przewiewne ciuchy, które nie będą drażnić poparzonej skóry. A wierzcie mi, moja była spalona okrutnie. Jeszcze długo po powrocie do Warszawy byłam obolała i wysuszona. Mam nauczkę! Zatem apeluję do wszystkich: SŁOŃCE W DURBANIE TO NIE ŻARTY, uważajcie i nie bądźcie nierozsądni.

Jak się niestety okazało, Victoria Street Market już dogorywał i wszyscy zawijali swoje zabawki. Nici z szybkich zakupów. Postanowiliśmy wrócić tam jutro a tymczasem udaliśmy się na poszukiwanie wege obiadu. Zjedzenie w jakiejkolwiek restauracji było kłopotliwe ze względu na porę: tutaj większość knajp zamyka się przed 18:00 a nawet przed 16:00. Może ze względu na bezpieczeństwa? Durban po zmroku zmienia swój żywiołowy charakter na mroczny i budzący niepokój. Jeździliśmy w kółko po centrum miasta aż w końcu udało nam się natrafić na małą, hinduską knajpę, która pracowała na pełnych obrotach do późnych godzin wieczornych. Wnętrze lokalu było skromne ale bardzo przyjemne. Jasne ściany, zielone krzesła, duża gablota ze słodyczami i mała umywalka po środku niczego, służąca do opłukania rąk przed jedzeniem. Sprzedawca podarował nas ogromnym uśmiechem. Za jego plecami wisiały liczne plakaty z wizerunkiem Sai Baby, które jasno wskazywały na to, że restauracja musi być w pełni wegetariańska. I była! Porozmawialiśmy z nim chwilę po czym wybraliśmy jakieś smakołyki z szerokiej oferty. Mężczyzna był dla nas przemiły, ogromnie się cieszył, że tutaj trafiliśmy. Chętnie nas częstował, dawał próbować i podpowiadał. Jedzenie było pyszne. Mało eleganckie, rzucone na ryż pikantne sosy robiły swoją robotę. Pożegnaliśmy się ciepło i z pełnymi brzuchami podskoczyliśmy jeszcze do supermarketu aby zakupić jakieś owoce na śniadanie.

Chłód spożywczych lodówek działał kojąco na naszą opaleniznę jednak ja czułam, że aż marznę. Zbyt chłodne powietrze przywracało mnie o zawrót głowy, czułam się bardzo słabo. Półki sklepowe zaczęły kołysać się przed oczami i czułam, że czym prędzej muszę się położyć. Dorwałam krem SOS po opalaniu i wróciliśmy do naszego uroczego mieszkania. Z żalem spojrzałam na śliczny basen, do którego nie miałabym siły wejść i ległam na łóżku. Przez kolejną godzinę Marcin okładał mnie ręcznikami schłodzonymi lodowatą wodą, smarował kremami a ja tylko syczałam i umierałam z bólu. Najbardziej ucierpiała środkowa część moich pleców i zewnętrzna strona ud. Mam nadzieję, że to pierwszy ale też ostatni raz, kiedy tak mocno poparzyłam się słońcem.

Od jutra już nosiliśmy ze sobą aparat. W kolejnych postach będzie więcej zdjęć :)O rety, trochę nas tu nie było!

Zawirowania dnia codziennego i nawał obowiązków (a przy tym lenistwo i roztargnienie) spowodowały, że zaniedbałam swoją powinność do wpisów. A jak wiadomo, to co odkładane przychodzi jeszcze trudniej. Przyznam szczerze, że Durban to miejsce, w którym zaprzestałam robić swoje notatki "terenowe" i wszystko o czym niżej napiszę, będzie dużym egzaminem dla mojej pamięci.
Rada nr. 1: jeśli planujecie pisać relację, zawsze noście ze sobą swój pamiętnik i spisujcie wszystko, jak leci!


DZIEŃ 10.

Na czym to ja skończyłam? Ach tak, poparzenia słoneczne. Obudziłam się okropnie obolała, założenie bielizny graniczyło z cudem a każdy materiał na ciele powodował katusze. Zimny prysznic, orzeźwiające śniadanie i w drogę. Pożegnaliśmy się z naszą przemiłą rodziną, spojrzeliśmy ostatni raz na świetny domek i basen, z którego nie było nam dane skorzystać. Czarnoskóra niania w długiej, kwiecistej sukience, z małą pociechą na rękach, pomachała nam nieśmiało i obdarowała nas szczerym uśmiechem.

Czym prędzej ruszyliśmy w kierunku Victoria Street Market aby zakupić jakiś przewiewny ciuch i pamiątki dla rodziny Marcina.
Bazar stanowiła ogromna hala z piętrem i niewielkimi sklepami. Głównymi sprzedawcami byli tutaj hindusi.
Trafiliśmy do małego butiku, w którym leżały sterty szmat wątpliwej jakości. Przy kasie stała drobna hinduska po 50tce, uśmiechnięta od ucha do ucha, w kolorowym stroju, zadbana i piękna na swój nieszablonowy sposób. Za jej plecami wisiały plakaty i kalendarze z wizerunkiem Sai Baby. Przejrzałam parę wieszaków i już chciałam wychodzić, kiedy między nami a kobietą nawiązał się dialog. Wypytywała o to, skąd jesteśmy, czy Marcin to mój mąż i dlaczego nie!? Postanowiłam jeszcze raz przyjrzeć się ciuchom i z grzeczności coś wybrać. W międzyczasie przysłuchiwałam się rozmowie, jaką prowadził z nią Marcin. A było czego słuchać! Tematy zeszły na te bardziej poważne i społeczne. Otrzymaliśmy solidną dawkę informacji na temat kolonializmu i konflikcie rasowym, jaki do dzisiaj panuje w Durbanie. Okazuje się, że hindusi sprowadzeni tu kiedyś na plantacje trzciny cukrowej, do teraz są tu niemile widziani. Czarni traktują ich jak intruzów, którzy niszczą miejscową kulturę. Kolejny problem zaistniał w kwestii edukacji: czarni nie chcą się uczyć ponieważ większość szkół jest płatna i wciąż się buntują. Oczywiście, istnieją centra edukacyjne, które nie pobierają opłat jednak jest ich niewiele i są trudniej dostępne dla przeciętnego mieszkańca przedmieść. Nasza nowa koleżanka wspomniała też, że musi sprzedać swój dotychczasowy dom aby kupić inny, w dzielnicy białych. Bo są dzielnice hinduskie, czarne i białe. Ponoć czarni zaczęli budować dookoła hinduskich osiedli swoje brzydkie, zbite z czegokolwiek "szopy", przez co wartość każdego hinduskiego domu w takiej okolicy maleje z tygodnia na tydzień. A że biali z hindusami żyją w zgodzie, to nasza urocza sprzedawczyni postanowiła przenieść się do wilii w miejscu wolnym od czarnych. Owe wille znajdują się raczej na obrzeżach Durbanu, każda jest ogrodzona płotem udekorowanym siatką pod wysokim napięciem. Klimat tych ulic jest zupełnie inny, niż ten, który spotkacie w centrum miasta czy w okolicach wybrzeża. Bardzo europejski i "bogaty". Na koniec dostaliśmy jeszcze parę wskazówek na temat bezpieczeństwa i środków ostrożności, jakie musimy zachować po godzinie 17:00. Wybrałam luźną, za dużą o parę rozmiarów koszulę i założyłam na gołe ciało. Zapłaciliśmy i usłyszeliśmy na pożegnanie, że następnym razem mamy wrócić jako małżeństwo!

Image

Kolejny ciekawy dialog nawiązałam przy toalecie. Łazienek pilnował młody, czarnoskóry chłopak. Marcin wrzucił mu monetę i wszedł do środka, ja poczekałam na zewnątrz. Bardzo się zdziwiłam, kiedy owy koleś podszedł do mnie i wręczył mi resztę, mówiąc, że mój chłopak zapłacił za dużo. Niedługo później odezwał się ponownie, pytając o to, skąd jestem. Na słowo "Poland", zrobił zdziwioną minę i zapytał, gdzie to jest. Dopiero "Europe" zabrzmiało znajomo i wyszczerzył się rozpoczynając falę pytań. A jak daleko ta Polska, a ile się leci z Polski do Durbanu, a czy mógłby kiedyś do nas przyjechać. Standardowa reakcja młodego Afrykańczyka, każdy chce wylądować w Europie i rozłożyć w niej skrzydła. Pełen nadziei kontynuował pogawędkę, pewnie nie pierwszą odkąd tu pracuje.

Następny był kiczowaty sklep z płytami CD. Głośna muzyka już na wejściu, stare albumy boysbandów, Rickiego Martina i Dolly Parton. Najwięcej było jednak pozycji muzyki afrykańskiej, lokalnych artystów, czarnego jazzu i bluesa. Ale raj! Wybraliśmy dwie pozycje, młode hinduskie dziewczyny puściły nam kilka utworów abyśmy mogli przesłuchać płyty przed zakupem. Zapomnijcie o słuchawkach jak w Empiku, tutaj artyści testowani są przez wszystkich klientów, kawałki lecą z głównych głośników. Tak głośno, że nie słychać własnych myśli. No to już mamy czego słuchać w samochodzie ;)

Teraz już tylko pamiątki. Albo AŻ. Nie wiem, dziewczyny, czy Wasi faceci też się tak miotają w sklepach i nie wiedzą, o co im chodzi? Kupowanie upominków z Marcinem to proces niezwykle zawiły i skomplikowany. Pojawia się wiele problemów badawczych i pytań, niemal egzystencjalnych. No bo, co dla kogo? I czy moja siostra by to chciała? Na ile uda mi się to wytargować? Czy to na pewno jest ładne? Nie będzie tańszych? A przede wszystkim, MOŻE KUPIMY GDZIE INDZIEJ, MOŻE BĘDĄ LEPSZE? I tym właśnie sposobem, prosty zakup drobiazgów dla bliskich odkładany jest na ostatnią chwilę.
Postawiony pod ścianą, zdecydował się na zakup paru rzeczy. Powtórzę jeszcze raz: targujcie się tak długo, jak się da! Do skutku! Nam udało się zejść z ceny o jakieś 80%, wystarczy być upartym i nie dawać się robić w konia. ;)


Energię doładowaliśmy u naszego kolegi z wege knajpy. Tym razem poczęstował nas jeszcze innymi smakołykami, na deser dostałam smażony cukier trzcinowy! Słodki i tłusty, w sam raz dla mnie... ;)

Cień i wilgoć znaleźliśmy w durbańskim ogrodzie botanicznym. Zielone serce pośród szarego, gorącego asfaltu. W parku czekały na nas ciekawe ptaki i piękne kwiaty. Zdecydowanie odwiedźcie to miejsce w upalny dzień!

Image

Image

Image
Kto zgadnie, co to?

Image
Kawa!

Image

Image


Aż w końcu, udaliśmy się na małą przejażdżkę, już ostatnią, po centrum miasta kończąc na plaży.

Image

Image

Image

Image
Trochę jak nasza błoga cebulandia... ;)

Image
No patrzcie jak Ona niesie!

Image

Image

Image

Image


Pożegnanie z oceanem nie należało do najprzyjemniejszych. To, co spotkaliśmy na plaży, bardzo nas zbiło z tropu i na chwilę pozbawiło dobrego humoru. Otóż organizowane były zawody surferskie dla dzieci. Nie tylko surferskie, były też różne atrakcje dla najmłodszych i młodzieży, biegi na czas, piłka plażowa, gry i zabawy. Mnóstwo rozszalałych dzieciaków, z każdej strony śmiech i dopingowanie. W czym tkwił problem? Wszystkie te dzieci były białe, co do jednego. Jedyne czarnoskóre osoby, jakie się pojawiły to kilku nastolatków nieśmiało przechodzących obok. Chyba nawet nie wiedzieli, czy mogą tam być więc szybko się zmyli. Smutna sprawa, w teorii plaża nie dzieli się już na czarną i białą, jednak w praktyce owszem. Dotarło do nas, że w Durbanie jest dużo białych tylko poprzedniego dnia trafiliśmy przypadkiem na plażę czarnych, stąd nasz zachwyt i pozytywne zaskoczenie. Dlaczego do tej pory czarne i białe dzieci nie mogą bawić się razem? W Europie myślimy, że świat poszedł do przodu jednak nawet w nowoczesnych, afrykańskich miastach podział rasowy bije po oczach albo bardziej dosłownie, daje nieświadomym turystom po pysku.


Wyjeżdżając z miasta załapaliśmy się na stadion ;)

Image


A później już tylko długa droga do Harrismith. Dojechaliśmy do ośrodka, w którym planowaliśmy nocleg, na długo po zmroku. Właściciel nie chciał nas wpuścić bo jak się okazało, po 21:00 brama się zamyka i chroni przed złodziejami. Ubłagany i przeproszony, uległ i pozwolił nam zostać. Dostaliśmy przestronną sypialnię z dużym łóżkiem w letniskowym domku. Warunki były bardzo przyjemne tylko te spalone skóry, leżeć się nie dało. Boże, ileż ja się nagadałam i ponarzekałam zanim poszłam spać!

ps. Liczę na feedback w komentarzach. ;)Ciąg dalszy nastąpił!

DZIEŃ 11


Kolejnym celem naszej afrykańskiej podróży były Góry Smocze. Nocleg w Harrismith pozwolił nam się odprężyć i nabrać sił na jak się później okazało, wyczerpujący dzień. Wstaliśmy z samego rana i pożegnaliśmy z gospodarzem, który pomimo sędziwego wieku, z zadowoleniem opowiadał nam o swoich sportowych wyczynach i miłości do pieszych wycieczek na wysokościach. Wspomniał też, że kiedy zbliża się do brzegu wysokiej skały to cały świat wiruje mu przed oczami i ma wrażenie, że spada. Ale co tam, lęk wysokości i tak mu w niczym nie przeszkodzi! W internecie widzieliśmy dużo sprzecznych informacji na temat tego, w jaki sposób podjechać pod sam szlak. Miły, choć twardy i zdyscyplinowany, właściciel ośrodka rozwiał nasze wątpliwości i zalecił pojechanie naszym skromnym samochodem. Twierdził, że nie ma potrzeby płacenia za dojazd autem dostosowanym do nawierzchni, że to strata pieniędzy, na pewno sobie poradzimy. Tak też postanowiliśmy zrobić i odjechaliśmy!

Image

Harrismith od Gór Smoczych dzieli 80km. Minęliśmy kilka małych miasteczek, droga była zadowalająca a nawet przyjemna. Schody zaczęły się dopiero pod koniec trasy, kiedy to pod bramą wjazdową do parku okazało się, że MARCIN TO GAPA i nie mamy przy sobie żadnej gotówki! Nie było szans, aby zapłacić w tym ubogim okienku kartą. Już myśleliśmy, że musimy zawracać i szukać bankomatu w najbliższej wsi ale po krótkich negocjacjach zostaliśmy przepuszczeni przez przejście. Zapłacić mieliśmy w pobliskim hotelu, poprzez terminal. Trochę to skomplikowane ale podobno te dwie instytucje ze sobą współpracują i nie będzie problemu z taką formą uregulowania rachunku. Kamień spadł nam z serca!


No cóż, o ile do tej pory nasz samochód dawał radę tak na tym odcinku nabraliśmy pewnych wątpliwości. Droga nie była już asfaltowa, pojawiało się coraz więcej dziur i dużych kamieni, który uderzały o podwozie. Przerażeni, że zniszczymy wypożyczony samochód, staraliśmy się jechać jak najwolniej i ostrożnie. Ta przejażdżka to istny roller coaster, bujało na wszystkie strony.

Image

Image


Ale niczym się nie martwcie, ostatecznie nam się udało i bez większych strat dotarliśmy na miejsce! ;) Bez terenowego auta dacie radę i Wy.



Zameldowaliśmy się w małej budce tuż przed wejściem na szlak. Siedział w niej czarnoskóry mężczyzna, palił w piecu i odpalał jednego papierosa za drugim. Nie byliśmy pewni, czy w pomieszczeniu jest gęsto od dymu tytoniowego, czy tego z pieca.
Na parkingu stało zaledwie kilka samochodów, w pobliżu nie widać było zbyt wielu turystów. Na szlaku też mijaliśmy niewielkie grupy osób. Widać, że to miejsce nie jest tak często odwiedzane przez przyjezdnych.


Jak to jest, że nie lubię wycieczek po górach a i tak za każdym razem daję się na taką namówić? Ilekroć stoję przed takim wyzwaniem, myślę sobie "WOW! ale będzie fajnie!". Później, walcząc ze szklakiem, non stop narzekam, zwracając co jakiś czas uwagę na widoki i powtarzam w myślach, że góry nie są dla mnie. A to mi się chce siku, a to pić, a to za wysoko, a to się boję. Nie mam lęku wysokości jednak wysokie góry mnie obezwładniają. Pewnie dlatego, bo jestem z tych osób, którym niewiele potrzeba aby się przewrócić, skaleczyć lub wywinąć inny, żenujący numer. Spacer bez żadnych zabezpieczeń na wysokości ponad 3tys. metrów budzi obawę, że mogę tego nie przeżyć, bo jak zwykle źle postawię nogę. I już po mnie! A kiedy trasa dobiega końca, siadam ze spokojem na niskim lądzie, odetchnę z ulgą, jestem zadowolona. WOW, ale było fajnie!
Ech, kobiety! ;)

Image
Początek trasy jest bardzo przyjemny, idziemy wzdłuż betonowej ścieżki i nie ma się o co potknąć : )


A teraz nacieszcie się widokami! Trudno mi będzie opisać ten piękny krajobraz. Uchylam rąbka tajemnicy Drakensberg i namawiam, jedźcie tam!

Image

Image

Image

Image
Potworność, przez tę płaską, pochyłą skałę trzeba było przejść. Mój zawał gwarantowany!

Image
Przynajmniej przy tych górach wydaję się mała :)

Image

Image


Tak było przed wejściem na płaski szczyt. Parę razy zabłądziliśmy ponieważ szlak nie jest jasno określony ani zbyt dobrze oznaczony. Możliwości doboru ścieżek jest wiele, każda wygląda podobnie: przypadkowo ułożone betonowe płyty albo piach i kamienie. Później stanęliśmy przed największym wyzwaniem, jakim była... drabina. Wisząca w powietrzu, wcale nieprzymocowana do skały, ruchoma drabina. Ba, dwie drabiny! Pierwsza, gorsza, liczyła sobie 40m wysokości. Druga, jak się okazało, wcale nie przyjemniejsza 20m. Po długich rozterkach pod tytułem "wejść, czy nie wejść?", postanowiliśmy się wdrapać. Brawa dla Marcina, który nie do wczoraj ma lęk wysokości a poradził sobie znacznie lepiej niż ja!

Image

Image
Dwie do wyboru: wersja bardziej fruwająca dla kaskaderów i nieco masywniejsza, dla początkujących ;)

Image


No i jest, nasz Amfiteatr! Na górze okrutnie wiało. Ale to tak, że ledwo staliśmy. Widok natomiast zwalał z nóg tak samo jak wiatr. Przestrzenna, płaska powierzchnia, po której można spacerować jak po deptaku. Tylko uwaga na kozie kupy bo pasterze z Lesotho je tutaj wyprowadzają :) Swoją drogą, te zwierzaki muszą być mega odważne, jak tu się załatwić na takich wysokościach?

Image

Image

Image

Image

Prawie 3,5 tysiąca metrów : )


Wejście na szczyt i powrót do samochodu, w sumie zajęło nam ponad 6 godzin. Pewnie dlatego bo spędziliśmy trochę czasu na odpoczywaniu i podziwianiu widoków. Na pewno nie dlatego, bo jesteśmy tacy powolni!
Końcówka wycieczki była męcząca, tyle godzin na dużych wysokościach w słońcu nie jest zbyt odprężające. Na dole opłukaliśmy zakurzone nogi i wsiedliśmy do samochodu aby znowu się uporać z niewygodną nawierzchnią.

Znaleźliśmy wspomniany wcześniej hotel i zajechaliśmy aby uczciwie zapłacić. Niestety (albo stety?) okazało się, że Pani na recepcji, pomimo długiej walki, nie zdołała uruchomić terminala. W końcu machnęła ręką, stwierdziła, że to jej wina i skoro tak, to możemy odjechać nie płacąc. Upiekło nam się i po darmowej wycieczce, ruszyliśmy w stronę Ermelo.


Image

Image
KLASA!

Image
Jak zawsze w Afryce, na ulicy najbardziej tłoczno.

Image


Po drodze załatwiliśmy nocleg, jednak po dojechaniu na miejsce, właściciel guest housu nie odebrał telefonu, widać już smacznie spał. Zmuszeni byliśmy przenocować w standardowym, dość drogim hotelu.

Drakensberg dało nam w kość ale nie jest to zła trasa. Skoro nawet ja się wtoczyłam na sam szczyt, to każdy da radę. Po drodze mijaliśmy nawet małe dzieci dzielnie wspinające się po skałach. Co więcej, na samej górze możecie rozbić namiot i przenocować. Co prawda ciężko będzie się tam wdrapać z ciężkimi plecakami ale są tacy, którzy dają radę.

Padliśmy na twarz i zasnęliśmy w sekundę!


Do zobaczenia ;)Czołem!

Wiem, przepraszam, tym razem przesadziłam. Od ostatniego wpisu na forum minęły już lata świetlne, a ja dalej nie zajrzałam do laptopa. Ale! Nie myślcie sobie, że się lenię i leżę przed telewizorem do góry świństwem. W międzyczasie o naszej Afryce ukazał się artykuł w magazynie HIRO. Lada moment mój tekst o Parku Krugera ujrzy też światło dzienne w miesięczniku Vege, zatem serdecznie zapraszam Was do lektury! Tymczasem, podwijam rękawy przed wirtualnym ekranem, kończę swoją historię.


DZIEŃ 12.

Drakensberg daje się we znaki. Nogi bolą, tyłek boli, ciało domaga się długiej kąpiel w bąbelkach. Ale nie czas i miejsce na tego rodzaju luksusy! Rozpieszczeni solidną dawką górskiego powietrza, motywujemy się do całodniowej jazdy samochodem. Ambitnie planujemy dojechać pod sam Park Krugera, noclegi przy bramach są znacznie tańsze niż na terenie parku. Zasiadamy w naszej nietuzinkowej limuzynie i ruszamy na zakurzone, coraz to gorętsze drogi RPA.

Image
Jakość pozostawia wiele do życzenia, ale sami widzicie w jakich okolicznościach powstały te zdjęcia :)

Image

Nie wiem, czy ta mozolna podróż może się znudzić. Z jednej strony upał, kurz i wielkie NIC dookoła, z drugiej zaś, zaskakujące i wyrastające spod ziemi wsie, które rozpieszczają wszystkie zmysły. Tym razem chyba nic nie zaskoczyło, poza coraz cieplejszym klimatem i wysuszoną roślinnością. To, co szczególnie utknęło w mojej pamięci (być może niesłusznie i bez sensu) to niezliczona ilość „reklam”, a raczej prowizorycznych bilbordów z zachęcającymi cenami kurczaków. Martwe, żywe, mrożone, małe, duże i przeciętne, w RPA jest ich pod dostatkiem! Duże drewniane deski lub prześcieradła, a na nich wypisane czarną farbą lub sprayem numery telefonów do kurczakowych biznesmanów.


Żeby choć na chwilę odkleić się od samochodowych siedzeń, postanowiliśmy odwiedzić Blyde River Canyon. Akurat jego okolice wydały się bardzo krzaczaste, zielone i bujne, jak na wszechobecny krajobraz. Szybka toaleta, rozprostowanie nóg i schodzimy na dół. Od parkingu do samego serca kanionu dzieli zaledwie kilka minut spacerowej drogi.

Image

Blyde river robi wrażenie. Najbardziej efektowne są jego skaliste głębokości sięgające do 800 metrów w dół. Dookoła nich i nad nimi rozpościerają się kamienne ścieżki i wąskie mosty. Warto wspomnieć, że stojąc na moście mamy pod sobą imponującą przepaść. Najbardziej odczuli to nieszczęśnicy z lękiem wysokości, a takich było wielu. Najzabawniejszy był widok mężczyzny, który most przemierzał niemal na klęczkach, a zerkając w dół na spektakularne widoki, chwytał za barierki na wysokości swoich dygoczących kolan. :) Z trudem ukrywałam śmiech ale Marcin szybko przywrócił mnie do początku, bo sam cierpi na podobne dolegliwości i zdążyło mu się zrobić gorąco od wrażeń. Ja za to kocham wysokości!

Image

Image

Image
Jak na tego typu atrakcje, kanion był wyjątkowo czysty. Można było wylukać pływające butelki i inne śmieci jednak w takiej ilości, że można przypuszczać, że znalazły się tam przypadkiem. ;)

Image
Na zdjęciach nie widać zbyt wielu turystów, byłam zaskoczona przeglądając je. W rzeczywistości nad kanionem kręciło się sporo osób, mnóstwo zadowolonych dzieci i par robiących romantyczne fotki (uniemożliwiając przejście przez most... ;) )

Image

Image


Dodaj Komentarz

Komentarze (29)

tomwie 26 kwietnia 2016 08:51 Odpowiedz
Świetna relacja, super foty. W związku z tym, że w najbliższym czasie trochę forumowiczów odwiedzi RPA czekamy na więcej! Im więcej szczegółów tym lepiej.
tomwie 26 kwietnia 2016 08:51 Odpowiedz
Świetna relacja, super foty. W związku z tym, że w najbliższym czasie trochę forumowiczów odwiedzi RPA czekamy na więcej! Im więcej szczegółów tym lepiej.
misiorkowa 26 kwietnia 2016 11:08 Odpowiedz
Super relacja, z niecierpliwością czekam na dalszą część.
metia 26 kwietnia 2016 11:59 Odpowiedz
Moja koleżanka-weganka do dziś wspomina, jak na 1 roku doktoratu pojechała na konferencję do RPA i o mały włos nie umarła z głodu ;) Mam nadzieję, że Wam pójdzie lepiej :)
papcio-chmiel 26 kwietnia 2016 12:29 Odpowiedz
Bardzo fajny początek relacji, super zdjęcia...no i co ważne...jak się okazuje "Czarny Ląd na którym znajduje się RPA" nie taki straszny jak go opisują w wielu miejscach. Gratuluję odwagi oraz pomysłu na wyprawę. Oczywiście czekam na dalszy ciąg... :D
maxima0909 26 kwietnia 2016 14:15 Odpowiedz
"Dzień dobry Panie Pingwinie, moje uszanowanie!" hahahahah genialne! :lol: nie trzymaj mnie w napięciu, chcę więcej! :twisted:
poniektory 27 kwietnia 2016 13:41 Odpowiedz
Świetna i zapewne dla osób wybierających się do RPA bardzo pomocna relacja. Czekam na więcej zdjęć (w tym jedzenia) i ciąg dalszy Pozdrawiam ;)
misiorkowa 11 maja 2016 00:00 Odpowiedz
Z niecierpliwością czekam na ciąg dalszy. Relacja w świetnym stylu...
pluszczak 11 maja 2016 11:38 Odpowiedz
Dzięki, ciąg dalszy na pewno nastąpi! Czeka nas jeszcze Durban, Góry Smocze, kanion i Park Krugera :)
papcio-chmiel 12 maja 2016 13:28 Odpowiedz
Dobrze, dobrze, właśnie najbardziej czekam na zdjęcia i relację opisową z Parku Krugera.... :-)
papcio-chmiel 20 maja 2016 15:45 Odpowiedz
No dobra penisy, penisami, szczególnie u słoni, które są duuużymi zwierzętami, a ich przyrodzenie może osiągać nawet do 1,90m...ahahahaha (atrakcja murowana...xD!!!)...to gdzie są Góry Smocze, kanion jakiś tam oraz to co najważniejsze Park Krugera, ja się pytam??? Czyżby jakiś słoń zaatakował młodą parę w "dwuznaczny sposób" i nikt nie ma siły pisać dalej? A chyba będzie najciekawiej?
washington 10 lipca 2016 22:28 Odpowiedz
Czekam na więcej :)
pbak 10 lipca 2016 23:14 Odpowiedz
A propos Addo: setki (!) słoni schodzą się mniej więcej ok 11 w okolice Hapoor Dam. Można taam zaparkować samochód przy sadzawce, wyłączyć silnik i przez długi czas patrzeć jak kolejne słonie rodziny korzystają z błotnej kąpieli. Widok niesamowity!Z tymi fokami w okolicach Kapsztadu to pewnie zależy od sezonu. My pod koniec stycznia zarezerwowaliśmy dwa nurki, jeden, z fokami a drugi z rekinami z wyprzedzeniem dnia albo dwóch. Polecam Pisces Divers, http://www.piscesdivers.co.za/dives/sev ... al-package
mordek 11 lipca 2016 10:22 Odpowiedz
@pbak Na pewno tak jest. My byliśmy tuż przed Wielkanocą więc w czasie ich długiego tygodnia. Dodatkowo odbywał się wtedy maraton co też miało znaczenie.@Washington Niedługo będzie dalsza część! :)
misiorkowa 14 października 2016 12:09 Odpowiedz
Nareszcie cd. Fascynująca relacja. Mam nadzieję, ze kiedyś ja tam będę. Proszę o więcej :)
pluszczak 14 października 2016 14:11 Odpowiedz
Dziękuję! ;)
pierscien 26 października 2016 17:37 Odpowiedz
Super opowieść! Gratulacje dla autorki!
japonka76 26 października 2016 17:49 Odpowiedz
Ależ Ci zazdroszczę tych zwierząt "na żywo" :oops:
pluszczak 26 października 2016 22:23 Odpowiedz
Japonka76 napisał:Ależ Ci zazdroszczę tych zwierząt "na żywo" :oops:Na szczęście zwierzęta póki co nigdzie nie uciekają więc śmiało ruszaj do Afryki! ;)
misiorkowa 1 listopada 2016 23:45 Odpowiedz
Śledzę Waszą relację od samego początku. Świetne opisy. Dzięki nim mogę wczuć się w klimat bo zapewne nigdy nie będę miała okazji tam być.
ibartek 1 listopada 2016 23:51 Odpowiedz
ladne ostre i jasne zdjecia, jaki aparat?
misiorkowa 1 listopada 2016 23:57 Odpowiedz
Zdjęcia są fantastyczne !!!
pluszczak 5 listopada 2016 14:26 Odpowiedz
ibartek napisał:ladne ostre i jasne zdjecia, jaki aparat?Nikon D90, towarzyszy mi już od lat i daje radę :)
carrolyn 6 listopada 2016 15:10 Odpowiedz
CześćSuper relacja i piękne zdjęcia :). Z mężem będziemy w RPA w styczniu i w związku z tym mam pytanie: czy szczepiliście się przed wyjazdem? ewentualnie czy braliście tabletki przeciwko malarii?
pluszczak 6 listopada 2016 19:27 Odpowiedz
cześć! ;) Do RPA zrobiliśmy szczepienia obowiązkowe, odpuszczając sobie "zalecane". Tzn, zaaplikowaliśmy sobie: błonica, tężec, WZW A+B i to wszystko ;) Jeśli chodzi o leki na malarię, zażywaliśmy Malarone tylko podczas pobytu w Parku Krugera:na dzień przed, każdego dnia podczas wizyty w parku i na jeden dzień po. Tak mi zalecił mój doświadczony znajomy, który do Afryki wyjeżdża regularnie. ;) RPA to tereny wolne od malarii, jedyne ryzyko występuje właśnie przy granicy z Mozambikiem.
wicker 27 listopada 2016 14:29 Odpowiedz
@‌pluszczak‌, mam pytanko bardziej przyziemne, jak tam odżywialiście się/dożywialiście? Czy na terenie parku można spokojnie zaopatrzyć się w kawałek steka/owoce/przekąski cukrowe? Czy jednak konieczne są drobne zakupy przed przekroczeniem bram Krugera, jak sprawa wygląda z wodą pitną? Całe moje pytanie jest podyktowane w kontekście noclegu w jednym z obozów na terenie parku, pozdrawiam ;)
ibartek 27 listopada 2016 14:43 Odpowiedz
super zdjecia, no i gratulacje ze udalo sie te wszystkie zwierzatka odnalezc.
pluszczak 28 listopada 2016 14:32 Odpowiedz
wicker napisał:@‌pluszczak‌, mam pytanko bardziej przyziemne, jak tam odżywialiście się/dożywialiście? Czy na terenie parku można spokojnie zaopatrzyć się w kawałek steka/owoce/przekąski cukrowe? Czy jednak konieczne są drobne zakupy przed przekroczeniem bram Krugera, jak sprawa wygląda z wodą pitną? Całe moje pytanie jest podyktowane w kontekście noclegu w jednym z obozów na terenie parku, pozdrawiam ;)Myślę, że nasza kwestia odżywiania jest szczególnie wyjątkowa bo oboje nie jemy mięsa, a ja dodatkowo odmawiam nabiału i jaj. ;) Nie mniej, wydaje mi się, że pewne zasady i rady można zastosować w przypadku każdej diety. Tak, na terenie parków można zakupić owoce/warzywa/mięso(suszone i świeże), jakieś puszki i przekąski. Asortyment sklepów jest bardzo szeroki. Niestety, ceny za żywność na terenie parku są znacznie wyższe niż poza nim. Dodatkowo, owe supermarkety znajdziesz tylko w dużych obozach. Mniejsze, klimatyczne, bez prądu itd. świecą pustkami. Ale bez obaw, do każdego z obozów w ciągu dnia można wjechać i zrobić zakupy. Albo zjeść w restauracji. ;) My chcąc zaoszczędzić, a też trochę z musu, zaopatrzyliśmy się we własne produkty i menażkę. Nie ma żadnego kłopotu, żeby samodzielnie ugotować posiłek (w obozach często są wspólne, plenerowe kuchnie), albo zatrzymać się w wyznaczonym do postoju miejscu i usiąść przy stoliku, zrobić kanapki itd. Jeśli chodzi o wodę to kranówy bym nie piła. ;) Zabraliśmy ze sobą kilka litrów wody butelkowanej do samochodu. I tak samo, możną ją kupić na miejscu ale drogo i nie wszędzie. Podsumowując, wygodniej i taniej jest się zaopatrzyć przed wjazdem do parku o ile masz gdzie to trzymać. ;)
misiorkowa 30 listopada 2016 14:06 Odpowiedz
Jak na debiut - S U P E R !!!!!