+6
pluszczak 25 kwietnia 2016 23:56
Image

Image

Planujemy przenocować w Swellendam, dlatego cały wieczór spędzamy w samochodzie. Na miejscu okazuje się, że miasto jest bardzo rozwinięte turystycznie i wszystkie guest housy są przepełnione a hotele bardzo drogie. Fartem udaje nam się dobudzić starszą Panią wynajmującą pokoje, za noc płacimy 400ZAR. Warunki przypominały mi dom babci Halinki z Małkini: biednie ale czysto. No i pierzyna miękka.

Image



WSKAZÓWKI: CAPE TOWN I OKOLICE.

1. Polecamy wynająć samochód nawet jeżeli zatrzymujecie się tylko w Kapsztadzie. Drogi są bardzo dobre a i ruch umiarkowany – ani razu nie staliśmy w korku. Komunikacja miejska może być niebezpieczna dla turystów, zwłaszcza wieczorami, dlatego lepiej z niej zrezygnować. Miejsce parkingowe również znajdziecie bez problemu.

2. Parkowanie jest płatne w godzinach 9:00-17:00, ok. 13ZAR za 1h. Na każdym parkingu stoi stróż w pełnym uniformie i odpowiednią, imienną plakietką. Poza tymi godzinami spotkacie mnóstwo oszustów, w zwykłych odblaskowych kamizelkach, którzy chętnie Wam „przypilnują samochodu” a później jeszcze bardziej skrupulatnie dopilnują, aby im zapłacono. Najlepiej jest ich ignorować i nie wdawać się w dyskuje, w żadnym wypadku nie dawajcie im pieniędzy. Szybko Wam odpuszczą.

3. Spaliśmy w spokojnej dzielnicy Woodstock, 5min od centrum. Nocleg zarezerwowaliśmy przez Airbnb. Jeśli znacie dokładne daty swojego pobytu to nie zwlekajcie z rezerwacją mieszkania, niektóre są świetne i za małe pieniądze. Wszystkie ogrodzenia osłonione są drutem kolczastym pod napięciem. My czyliśmy się bezpiecznie choć same druty były najbardziej przerażające. :)

4. Po zachodzie słońca miasto robi się puste (poza Long Street i promenadą ale i tam życie nocne nie trwa zbyt długo). Lepiej nie kręcić się po ciemku, wszyscy nas przed tym przestrzegali.

5. Na Górę Stołową warto przyjechać długo przed otwarciem lub tuż przed zamknięciem, w ten sposób unikniecie ogromnych kolejek. Bilety możecie zakupić wcześniej przez internet, to również będzie duża oszczędność czasu. Jeśli posiadacie kartę studenta, przyjedźcie w piątek – wtedy bilet jest aż o połowę tańszy. Pamiętajcie, że na górze jest dużo chłodniej więc zabierzcie coś ciepłego. Przed przyjazdem warto wejść na ich fejsa i sprawdzić, czy w danym dniu kolejka jest czynna, udostępniają tam takie informacje na bieżąco.

6. Miejsce na nurkowanie z fokami rezerwujcie znacznie wcześniej i przejrzyjcie opinie w sieci na temat biur, które je organizują. Są ich tylko dwa (w tym tylko jedno godne zaufania, tak nam powiedziała serdeczna Pani w punkcie informacyjnym) dlatego miejsca szybko się kończą. Koszt takiej rozrywki to ok. 650ZAR/os.


Na zakończenie napiszę, że Kapsztad jest bardzo cywilizowanym i pięknie położonym miastem. Przestrzegano nas przed licznymi złodziejami jednak przy zachowaniu podstawowych środków ostrożności, nic Wam nie grozi. :)

Trzymajcie się ciepło! Następny wpis o Addo Elephant National Park gdzie czeka na Was duuuuużo zwierząt :)DZIEŃ 6
CZYLI EUROPEJSKA ROZPACZ

Nie chcę zabrzmieć jak rasistka ponieważ wszelkie takie podziały potępiam jednak przyznam szczerze, że będąc w Polsce czy gdziekolwiek w Europie, odczuwałam lekki niepokój znajdując się w towarzystwie czarnych mężczyzn. Prawdopodobnie wynika to z wpojonych stereotypów, które od małego siedzą nam pod skórą. Czarnoskórzy faceci znacznie częściej niż biali posiadają silną, „zwierzęcą” sylwetkę i epatują erengią wojownika. Czemu więc te mocne ramiona i pierwotne rysy są dla białych kobiet przerażające zamiast je pociągać?
Zaczynając studia antroplogiczne nie sądziłam, że moje spojrzenie na czarny ląd tak bardzo się zmieni. Po przeczytaniu szeregu książek i relacji, rozmowach z profesorami, którzy spędzili w Afryce lata na badaniach terenowych, mogę powiedzieć, że nie rozumiemy tego kontynentu. Mało kto zagłębia się w jego historię, polegamy na utartych szlakach w rozumowaniu, które najczęściej są anachroniczne i wnoszą do naszego życia nie więcej niż kłamstwo i niewiedzę. Wybierając się do Afryki miałam nadzieję pozbyć się tego pulsującego niepokoju i zaczerpnąc nowej, lepszej energii. Poznać tych ludzi w ich własnym środowisku, przyjaznym dla nich. Kiedy moja mama dowiedziała się o planowanej przez nas podróży wpisała w wyszukiwarce Google hasło „RPA GWAŁTY”. Myślę, że to może być idealną metaforą tego, czego uczą nas rodzice czy dziadkowie a nawet szkoły. Maniakalnie boimy się tego co inne, przestrzegamy przed tym też wszystkich dookoła. A kiedy ktoś odcina się od tej wrogości i strachu, nazywamy go nierozsądnym i naiwnym. Rzecz jasna, ani moja, ani Twoja mama nie przyzna nigdy, że naczytała się w internecie głupot albo że sama wyssała te historie od swoich rodziców. Wytłumaczenie na tą powszechną przesadę jest jedno: lepiej dmuchać na zimne! Ostrożności nigdy za wiele!
Jak dowiedzie się później, ta podróż wiele wniosła do naszej świadomości i oderwała nas od zakorzenionych odruchów. Nie mniej jednak, nie nastąpiło to dnia szóstego. Dzień szósty był dniem rozczarowań, płaczu i refleksji: „Po co tu jestem? Czy warto było zbierać pieniądze i tak ciężko pracować aby zobaczyć właśnie to?” Droga prowadząca z Cape Town do Port Elizabeth przynosiła nam wiele nadziei ale też przygniatała na każdym postoju. I wtedy po raz pierwszy pomyślałam „Chcę być wśród czarnych!”. Nietypowe jak na polską, przestraszoną dziewczynę, prawda? A jednak. Za dużo bialych twarzy, za dużo Europy, za dużo portów wyglądających jak na Lazurowym Wybrzeżu. Właśnie szóstego dnia doszło do apogeum, punktu krytycznego, po którym nastąpiło odrodzenie. No tak, ale dopiero nazajutrz. Dzień szósty to dramat od początku do końca.



Im dalej na wschód, tym ciekawsza droga. Dzisiaj wstaliśmy wcześniej niż zwykle i za kierunek wzięliśmy Mossel Bay. Drogi są bez zarzutu, kierowcy także, płyniemy przez drogi szybko i bezproblemowo. Mijamy małe wioski zabite dechami, kolorowe domki, niskie i wszystkie w kształcie małego prostokąta lub okrągłe, pokryte strzechą. Pojawiają sie też wysokie trawy, dookoła jest bardziej żółto niż zielono, dość sucho. Jesteśmy zadowoleni ze zmieniającego się krajobrazu, takie widoki dobrze wróżą.

Image
Ten miły pasterz wcale się nie chowa a udaje... łabędzia. Niestety, zbyt późno nacisnęłam migawkę!

Image


W Mossel Bay czekała na nas absolutna pustynia. I nie, nie mówimy tu o imponującej saharze a o kompletnym braku żywej duszy na drogach. Fakt, że jest to niedziela wielkanocna wiele tłumaczy. Wstępujemy na chwilę do biura z atrakcjami morskimi i pytamy o nurkowanie z rekinami. Niestety, wszystkie terminy na kolejny tydzień są już zarezerwowane więc dochodzimy do wniosku, że nie ma co, jedziemy dalej! Nie dotarliśmy nawet na plażę, od razu zawinęliśmy żagle do portu, naszego małego, przytulnego samochodu.

Image


Kolejna plaża, Herolds Bay. Ładna, położona między górami i... domkami wypoczynkowymi dla turystów z europy. Moczymy stopy w zimnej wodzie, spacerujemy wzdłuż plaży i obserwujemy życie. W zasadzie, nieróżniące się wiele od tego, które widzieliśmy wiele razy podczas zwykłych wyjazdów wypoczynkówych. Naprawdę, chciałabym napisać więcej o tym miejscu jednak poza wzburzonymi falami nie było tutaj nic, co zwróciłoby naszą uwagę. Przyjemna chwila, zaczerpnęliśmy słońca, kupiliśmy pyszne lody za śmiesznie małe pieniądze i ruszyliśmy dalej.

Image
Lekko obleśny, morski potwór, którego już nawet nie chciał ocean. :)

Image
A tu nasze lekko obleśne stopy!


Planujemy dojechać do Plettenberg Bay. Po drodze zahaczamy o kolejne plaże, które jako jedyne przypominają nam o naturalnym klimacie Afryki.

Image

Image


I oto jesteśmy. W miejscu, które wycisnęło moje łzy i było największym rozczarowaniem całej podróży. KNYSNA. Miasto, z którego chcesz uciekać jeszcze zanim dobrze wjechałeś. Przespacerowaliśmy się deptakiem, jak się okazało tylko po to, żeby zobaczyć dziesiątki europejczyków jedzących obfite kolacje w modnych restauracjach. Nawet sklepy z pamiątkami nie miały w sobie wystarczająco afrykańskiego akcentu, żeby podratować ten kiepski krajobraz. Eleganckie łódki, zachód słońca, promienie odbite w ciemnych falach. Wszystko pięknie ale czy my dalej jesteśmy w RPA czy może to już Francja?
To ciekawe jak różnie odbieramy te same doświadczenia przez pryzmat ogólnych oczekiwań. Knysna nie jest brzydka, nie jest niebezpieczna, nie jest nudna. Knysna jest po prostu nie na swoim miejscu. Gydbyśmy wybrali się na relaksującą wycieczkę po Europie to z pewnością zatrzymalibyśmy się w takim kurorcie na kolację i spacer. Ale nie dziś, to nie ten czas i nie to miejsce. Miarka się przebrała kiedy ujrzałam wychodzących z łódki turystów i czarnoskórego mężczyznę, podającego im buty pod stopy. Z precyzyją i oddaniem naszykował ich obuwie, aby mogli prosto w nie postawić nogi. Jedyne myśl, która pulsowała w mojej głowie to „CO TU SIĘ DZIEJE!”.
Decyzja o natychmiastowej ewakuacji z Knysny była bardziej niż oczywista, nic więcej nas tu nie spotka. A na pewno nie to, co chcielibyśmy aby nas spotkało. Jedziemy dalej.

Image


Udało nam się kupić przez inrernet miejsca na pływanie z fokami z Plettenberg Bay. Znajdujemy tam nocleg, bramę do quest housa otwiera nam urocza, bosa blondynka w średnim wieku. Kładziemy się do wielkiego łóżka z milionem poduszek i smutni idziemy spać. Oby te foki z samego rana poprawiły nam humor. Za takie komfortowe zakwaterowanie płacimy 500ZAR.DZIEŃ 7
ZWIERZĘCY SZAŁ


Hmm... Pisałam coś o apogeum pecha? Oh jaka byłam głupia, prawdziwy koszmar nadszedł dopiero dzisiaj rano!
Po wczorajszym dniu w wisielczych nastrojach, wstaliśmy dziś modląc się o lepszą passę. Po śniadaniu przebrałam się w kostium, piękny i skąpy, gotowy na wszystko! Szybko spakowaliśmy plecaki i już chcemy wychodzić aż tu nagle SMS... „Z przykrością informujemy, że w związku z warunkami na oceanie, wszystkie dzisiejsze wycieczki zostały odwołane”. CO! JAK TO!!! Rezygnacja sięgnęła zenitu, czemu oni nam to robią? Próbujemy szczęścia dalej i postanawiamy wstąpić do agencji, może uda się coś ugrać. No tak, jedyne co się udało to odzyskać pieniądze od ręki i usłyszeć słowa otuchy. Dobre i to! Zostaliśmy poinformowani, że prawdopodobnie jutro nurkowanie z fokami znowu będzie możliwe i możemy przełożyć nasz termin. Rozejrzeliśmy się dookoła: plaża, parę białych twarzy, kilku czarnych sprzedających drogi badziew i restauracje z europejską kuchnią. Nie, zdecydowanie nie damy rady czekać tutaj na jutro. Po moim histerycznym i nieoczekiwanym (choć w sumie, można się było tego spodziewać) płaczu i krzyku, że po co mi ta cała Afryka i dlaczego ja tutaj jestem, że nie warto było przez ponad pół roku odkładać każdą złotówkę, że nic sobie nie kupiłam, aby móc tu przyjechać i że w ogóle, życie mnie nienawidzi, nadszedł czas na podjęcie decyzji: CO DALEJ? Spojrzeliśmy na mapę i Marcin, bojąc się, że w każdej chwili mogę eksplodować, nieśmiało zapytał gdzie chcę pojechać. Jak to gdzie, chcę do słoni!!!

Było już stosunkowo późno a z Plettenberg Bay do Addo Elephant National Park aż 270km.
To nic, klamka zapadła, dzisiaj musi zdarzyć się coś fantastycznego więc ruszamy z nadzieją, że natura i zwięrzęta pozwolą zapomnieć nam o tym paśmie nieszczęść.




I już na szosie twarze zaczęły nam się uśmiechać. Znikają palmy i obfite, zielone drzewa. Na ich miejsce nasuwają się suche chwasty, zjedzone przez słońce krzaki i wysokie trawy. Żegnaj australijski klimacie, witaj Afryko! Powoli zaczynamy odczuwać upał i cieszymy się nim. Autostrada służy miejscowym ludziom za deptak i miejsce pieszej komunikacji. Poza własnymi nogami nie mogą liczyć na nic: nie ma tu autobusów, żadnego transportu miejskiego. Co jakiś czas pojawiają się kobiety z tajemniczymi workami i torbami na głowach, mężczyźni z drobnymi zakupami, matki z dziećmi. Spotykamy ich na takich pustkowiach, że aż rozglądamy się szukając miejsca, z którego lub do którego mogą iść. Często ich nie znajdujemy i jesteśmy pod wrażeniem, jak długie dystanse Ci ludzie pokonują w ciągu dnia. Co jakiś czas wyskakują przy drodze małe wioski, bardzo skromne i w zasadzie, takie same. W każdej z nich domy stoją w dość dużej odległości od siebie, wszystkie mają prostokąty lub okrągły kształt. Przypominają bardziej komórkę na narzędzia w ogrodzie niż mieszkanie. Są kolorowe, zbudowane z różnych blach, przypadkowych desek, niektóre murowane a dachy mają pokryte strzechą lub różnej wielkości płytami, które przygniecione są ciężkimi kamieniami aby nie odleciały na wietrze. Przy tych niewielkich aglomeracjach ludzi na ulicy jest najwięcej. Zazwyczaj stoją na poboczu próbując złapać stopa by móc dostać się do większego miasta. Obładowani torbami lub dziećmi, wyciągają w stronę kierowców 20ZAR, oferując tym samym ok. 5zł za podrzucenie. Patrząc na obładowane samochody i znacznie przekroczoną, dozwoloną ilość osób wewnątrz, strzelam, że zatrzymują się dość często i nie ciężko jest zachęcić kierowcę do wspólnej podróży.

Image

Image



Zbliżamy się do Addo. W powietrzu unosi się siwy dym, w oddali z pewnością coś się pali. Nawigacja prowadzi nas wprost w stronę pożaru. Nie wierzę! CZY MAMY AŻ TAKIEGO PECHA, ŻE PARK NARODOWY PŁONIE? Na szczęście, nie. Mijamy żarzące się pole i jak się okazuje, sucha trawa jest winowajcą całego zamieszania. Strażacy walczą już w pocie czoła z żywiołem a nam zostały dwa kilometry do bramy parku.



WJEŻDŻAMY! Wstęp do Addo Elephant National Park kosztuje ok. 460ZAR za dwie osoby. Na wejściu dostajemy super gazetkę z objaśnieniami, mapką parku i opisem zwierząt. Na ostatnich stronach znajduje się całkowity spis zwierzaków, przy którym można zaznaczać, które z nich zobaczyłeś.
Poniżej znajdziecie właśnie te, które i my widzieliśmy. Niestety, nie są to wszystkie okazy ponieważ nie każdemu udało nam się zrobić zdjęcie. Skubane, chowają się i biegają naprawdę szybko!

Image
Tych małych potworów było najwięcej! Pierwszego Pumbę spotkaliśmy już przy bramie.

Image

Image
Cieszyliśmy się jak dzieci widząc pierwsze słonie jednak wtedy jeszcze nie wiedzieliśmy, co czeka nas dalej :)

Image

Image

Image

Image

Image


MILIONY SŁONI!

Image

Image

Image
Ten był zdecydowanie największy. Z resztą, możecie to zauważyć kiedy spojrzycie na lusterko przy samochodzie. :) można się przestraszyć!

Image

Image

Image

Image
Piękny!

Image

Image

Image

Image

Image

Image
To był NAPRAWDĘ wielki żuk. Tak wielki, że przejeżdżając obok samochodem można go było swobodnie zauważyć.

Image
Co tam jest? Lew :) Leżał tak bardzo długo ale nie chciał podejść bliżej. Na zdjęciach z Kruger Park zobaczycie lwy bliżej. :)

Image

Image

Image

Image




I jak? Mi najbardziej przypadł do gustu guziec, pokraczny i paskudny a jednocześnie uroczy tak samo jak mops czy inny pomarszczony pies. Ale ja akurat od zawsze mam słabość do takich małych poczwar.

Image



W Addo spędziliśmy 5 godzin i nie nudziliśmy się nawet przez chwilę. Do wyboru jest parę różnych tras, które dowolnie można modyfikować i dopasować do swoich planów oraz czasu, jaki macie na przejazd. Nie spotkaliśmy na swojej drodze zbyt wielu samochodów co bardzo nas cieszy. Obowiązuje ograniczenie prędkości do 40km/h na asfalcie i 30km/h na drogach szutrowych co pozwala na zachowanie bezpieczeństwa i ostrożności względem zwierząt. Pamiętajcie o tym i się pilnujcie, za przekroczenie są duże kary pieniężne i natychmiastowa ewakuacja z parku. Z resztą, nie chodzi tu o mandaty a o zwierzęta więc nie bądźcie bezmyślni. Wysiadanie z samochodu również jest absolutnie zabronione, wszystkie zwierzęta są dzikie i biegają swobodnie po drogach i przestrzeni dookoła nich.
Co jakiś czas można zjechać na piknik i rozprostować nogi w wyznaczonych miejscach. Informacja dla dziewczyn o słabym pęcherzu: korzystajcie z każdego postoju bo nie ma ich za wiele!

Z parku wyjeżdżamy akurat kiedy zaczyna zachodzić słońce więc czekają na nas piękne widoki. Pamiętajcie, że bramy otwierają się o 7 rano i zamykają o 19:00. Należy się sztywno trzymać tych ram ponieważ za wyjechanie z Addo później również obowiązuje Was sroga kara.

Wstępujemy do sklepiku z pamiątkami przy parku. A raczej ogromnego sklepu, obok którego mieszczą się też toalety i obóz dla gości. I tutaj mój idealny obraz tego miejsca został zburzony. Na półkach leżą torebki, zakładki do książek i inne akcesoria ze skóry... antylop. W części spożywczej można za nieduże pieniądze kupić puszkę z potrawką z KUDU lub jej suszone mięso. To niewiarygodne, że ludzie najpierw oglądają z podziwem zwierzęta i robią im zdjęcia a później, zjadają te same na kolację lub noszą je pod ręką w formie breloczka. O co tu chodzi? Nie wiem skąd biorą materiały na te gadżety ale sprzedawanie ich tuż obok parku, gdzie dzikie antylopy biegają swobodnie, jest CO NAJMNIEJ nieporozumieniem. A może to tylko moje sumienie? Może turyści lubią takie atrakcje i z przyjemnością przywiozą znajomym zdjęcia a obok nich, skórę z martwego zwierzęcia? Nie dla mnie nas takie pamiątki.


Planujemy dotrzeć następnego dnia do Durbanu. Za dzisiejszy cel obieramy East London i mamy nadzieję do niego dojechać chociaż przed nami aż 270km nużącej, nocnej jazdy. Za oknem czarno. Wyjeżdżamy na słabo oświetlone drogi i mijamy pustkę, ruch drogowy po ciemku w zasadzie tu nie istnieje. Chociaż nie, mój błąd! Istnieje jednak są to tylko piesi. I stanowi to dla nas naprawdę spory problem. Mieszkańcy okolicznych wsi przechodzą przez ulicę bez żadnej sygnalizacji lub po prostu maszerują jej środkiem. Pozwolę sobie na nie nieprzyjemny a realistyczny komentarz, że naprawdę ciężko jest zauważyć czarnoskórą osobę w nocy. Trzeba być bardzo ostrożnym aby nikogo nie potrącić.

Udało się. Znajdujemy nocleg w East London za 400ZAR. Jakby egzotyki było mało, nie ma w nim ciepłej wody a wszechobecny brud budzi wątpliwości. To nasz pierwszy pokój u czarnoskórych gospodarzy. Wszystko jedno, idziemy spać!




PS. Zagadka dla spostrzegawczych. Co to?
Image

Wybaczcie mi tę wulgarną ciekawostkę jednak to naprawdę zdumiewające, jak wielkie penisy mają słonie!DZIEŃ 8


Przygotowując się do tego wpisu dotarła do mnie jedna, nadzwyczaj ważna rzecz: mam za mało zdjęć. Kolejne trzy dni spędziliśmy w drodze i w Durbanie, mieście, które porwało nas swoją egzotyką i osobliwym charakterem. To chyba z tego miejsca mam najwięcej wspomnień, najbardziej wyraźnych i barwnych. Niestety, większość z nich mogę Wam jedynie opisać, inne zobaczycie na nielicznych zdjęciach.

Czy Durban wyrwał mi aparat z rąk? Skąd! Chociaż przyznam, że większość fotografii powstało przez otwartą szybę samochodu. Najciekawsze miejsca, bazary i tłoczne chodniki wzbudzały pewien niepokój, w nas, turystach. Tym razem nie mijaliśmy tłumu białych twarzy, na ulicach byliśmy jednymi z nielicznych Europejczyków. Biedniejszy klimat miejsca sprawił, że mieliśmy obawę przed paradowaniem z dużą lustrzanką po mieście. Rzecz jasna, nie wzięła się ona z nikąd, niejedna osoba nas wcześniej przed tym przestrzegała. Kolejnym powodem, przez który nie uwieczniliśmy wszystkiego co się dało był... zawrót głowy. Zostawiałam aparat w pokoju lub samochodzie i oglądałam życie przez pryzmat własnych oczu a nie obiektywu. Byłam tak zafascynowana i rozkojarzona, że robienie zdjęć stawało się zupełnie nie po drodze, jakby stratą czasu. A i owszem, Marcin stał nade mną i krzyczał „Rób zdjęcia!Rób zdjęcia!” ale co on tam wie! Z resztą, on sam nie wziął aparatu do ręki, dla niego to również nie był główny cel tego pobytu. Zatem wybaczcie nam te szczątkowe obrazki. Być może będą dla Was ciekawe i nowe jednak zaufajcie mi, na miejscu zobaczycie znacznie więcej. Postaram się wykorzystać swoją słabą pamięć, która w tym przypadku przeszła samą siebie i doskonale zarejestrowała sytuacje, zapachy i twarze. Oby te wspomnienia zostały we mnie jak najdłużej a tymczasem, podzielę się nimi z Wami.




Z East London wyjechaliśmy jak już słońce mocno dawało się we znaki. Szybki (bo zimny) prysznic, 20min na przeczesanie całego pokoju i samochodu w poszukiwaniu mojego kremu z mocnym filtrem i już byliśmy w drodze. Nasz LUKSUSOWY APARTAMENT w świetle dziennym wyglądał jeszcze gorzej, łóżko z obiciem, które spotkacie na starych filmach porno kręconych w Las Vegas, przypadkowe ozdoby i brud. Ale! Materac był bardzo wygodny. Nie zdarzyło nam się spać w RPA na słabym materacu i bardzo nam się spodobała ta hotelowa zasada.

Tak więc wypoczęci i głodni wrażeń, cały dzień spędziliśmy w samochodzie. Zamierzaliśmy dojechać wieczorem do Durbanu i zdążyć znaleźć nocleg. Udało się!
Mogłoby się wydawać, że tyle godzin za kółkiem, wciąż przesłuchiwana ta sama płyta zakupiona w Cape Town i upał, sprawią, że ten dzień będzie wyjątkowo długi i męczący. Faktycznie, pod koniec czuliśmy się wyczerpani jednak w ogóle nie znudzeni, żaden kilometr nam się nie dłużył. Wszystko za sprawą spontanicznie zmieniającego się krajobrazu. Było coraz cieplej, witamina D w ekspresowym tempie wsiąkała w nasze skóry i dodawała optymizmu po tej szarej, polskiej zimie. Coraz częściej mijaliśmy wysuszone drzewa, krzaki złożone z cienkich patyków i kurz. W końcu kurz. Od początku tego wyjazdu marzyłam o brudnych stopach i zabrudzonych sandałach. W zasadzie, już zanim dojechaliśmy na lotnisko, miałam takie wyobrażenie. A tu co? A tu asfalt, ładne deptaki i pogoda w niczym nie lepsza od naszej wiosny. Ależ się ucieszyłam widząc te kłęby żółtego piachu unoszące się koło drogi! Jechaliśmy wprost do wyznaczonego celu z postojami na szybką toaletę i hektolitry wodnych lodów.

Image

Image

Największą atrakcją były mijane przez nas wioski. Liczne, mniejsze lub odrobinę większe miejscowości, które zarażały nas optymizmem i uśmiechem. Wszystkie były biedne, życie toczyło się dookoła głównej drogi, poza nią mieszkańcy nie mogli liczyć na żadne większe atrakcje. Niskie domki, płaskie dachy przygniecione czymkolwiek, żeby tylko nie odleciały. Gdzieniegdzie strzecha i mnóstwo kolorów. Przy większych aglomeracjach rzucały się w oczy wyższe (choć dalej niewysokie) budynki, służące prawdopodnie za jakieś miejskie placówki, na pewno nie były to bloki mieszkalne. Asfalt przecinał skupiska handlowe, duże i głośne bazary, ciągnące się na kilometr. I tutaj było prawdziwe życie! Puszyste kobiety w kolorowych sukienkach i z kokardami na głowach. Niektóre bose, inne w kiepskim obuwiu ale prawie każda wystrojona w grube, barwne materiały. Zakupy nosiły tuż nad czołem, na swojej szyi były w stanie utrzymać duże skrzynki, worki z warzywami a nawet torby o nieregularnym kształcie. Spróbujcie kiedyś załadować zakupy z Lidla na głowę i przespacerować tak cały dystans do domu – te kobiety zasługują na gromkie brawa!
Na przydrożnych stoiskach można było kupić banany, maniok, szczoteczki do zębów, majtki bez gumki, wszystko. Ogromny ruch i harmider sprawiał, że te niezbyt wyrafinowane towary nabierały wartości prawidzej torebki Channel, którą ktoś właśnie wystawił na allegro za jedyne 10zł! Każdy swobodnie przebiegał przez ulicę, nie zważając na samochody, na pełnym luzie. Przez to przejazd przez taką wieś zajmował trochę więcej czasu ponieważ staliśmy w niewielkich korkach. Ale czy nam to przeszkadzało? Jasne, że nie, mieliśmy więcej czasu na wpatrywanie się w tę niecodzienną dla nas codzienność. No tak, a czemu tutaj nie robiliśmy zdjęć? Tak bardzo się zagapiłam i przyglądałam temu wszystkiemu, że zapomniałam o aparacie. Kolejny dylemat, jaki mnie spotkał to problem niejednego antropologa. Czy to fajne wyciągać aparat i robić zdjęcia ludziom niczym zwierzętom w ZOO? Każdy z nas widuje turystów, którym to nie przeszkadza i bez najmniejszej wątpliwości wyciągają swojego Cannona a potem pstrykają na lewo i prawo. Moja blond głowa wystająca przez szybę zwracała wzrok innych kierowców i pieszych. No i jak to, miałam tak po prostu wycelować obiektyw w czyjąś stronę i CYK, TU CIE MAM ? Nie mam zadatków na reportera, który uwiecznia każdą napotkaną sytuację czy przedmiot. Chyba za bardzo szanuję prywatność obcych ludzi, nie czuje się swobodnie w naruszaniu jej. Na pewno jest to jakaś nauka na przyszłość, że może jednak warto pokusić się czasem o zdjęcie i nie przejmować niczym. No nic, tym razem się nie udało.

Image
10 osób w jednym samochodzie? Czemu nie!

Image
Co prawda nie jest to Alma ale ten sklep również ma wielu klientów... :)

Image
Widok, jaki spotkacie mijając co drugi samochód. Brak środków sprawia, że jednym samochodem przemieszcza się jednocześnie trzy razy więcej osób niż powinno.



Później było już trochę gorzej. Temperatura przyjemnie spadała i nastał mrok. Po ciemku mało widać i też mało się dzieje zatem obserwowanie drogi zaczynało się robić nużące. Co chwilę mijaliśmy, ledwo widoczną, czarnoskórą osobę maszerującą wzdłuż drogi. Czasem były to całe grupy, rodziny, naprawdę spore zbiorowiska zmierzające do swojego, pewnie bardzo oddalonego, domu. Kolejny raz mogliśmy przekonać się o tym, że ostrożność na takich ulicach to zasada numer jeden, uważajcie aby nikogo nie potrącić.

Do Durbanu dojechaliśmy późnym wieczorem. Traf chciał, że wjechaliśmy od nieciekawej strony... a może ciekawej, tylko niebezpiecznej? Pamiętam pierwsze słowa, jakie Marcin z siebie wydusił: „Nie podoba mi się to miejsce!”. Przewróciłam tylko oczami i zaczęłam go przekonywać, że to pewnie przez tak późną porę i że może tylko ta jedna dzielnica sprawia wrażenie nieprzyjemnej. Zatem co nas tak zaniepokoiło? Ulice były puste, po okolicy kręcili się głównie młodzi, czarni mężczyźni. Może pijani a może po prostu głośni i agresywni. Witryny świeciły się tylko w pojedynczych sklepach, wyglądających na skup rzeczy kradzionych albo szeroko pojęte graciarnie. Jak zwykle, w najmniej odpowiednim momencie stwierdziłam, że koniecznie muszę do toalety. Koniecznieeee! Zaczęły się poszukiwania przyzwoitej stacji benzynowej. Przyzwoitej nie znaleźliśmy ale za to udało nam się trafić na taką, w której jest toaleta. Ah, toaleta. I w tym miejscu okazało się, że przestronne i czyste WC na stacjach są już 200km za nami. W środku, poza okropnym zapachem i bałaganem, spotkałam czarną kobietę w średnim wieku z dość dużą nadwagą. Jak widać, nadprogramowe kilogramy zupełnie jej nie przeszkadzały bo była ubrana w skąpe wdzianko a na twarzy widniał uśmiech od ucha do ucha. Szybko się zaprzyjaźniłyśmy kiedy się okazało, że papieru toaletowego nie ma a ja przezornie zabrałam z samochodu chusteczki higieniczne. W ten właśnie sposób, Durban został dla mnie pozytywnie odczarowany!

Zaczęło się mozolne poszukiwanie noclegu. Korzystajcie z Airbnb! Znaleźliśmy tam parę świetnych ofert. Tylko jak zarezerwować mieszkanie o tej porze, na za 15minut? Tutaj pojawiły się schody ale na nasze szczęście, właściciel wymarzonego pokoju odpisał w ostatniej chwili. Ale fart, mogło być mniej kolorowo. Nasze zakwaterowanie okazało się być małym domkiem gościnnym na tyłach posesji. Ale za to jakim domkiem! Byłam wniebowzięta. żółte ściany, soczyste kolory czerwieni i pomarańczy, ogromne łóżko i pościel we wzór zebry. Na pierwszy rzut oka widać, że za wystój odpowiedzialny był artysta. Przed drewnianymi schodkami na tarasie znajdował się niewielki, oświetlony basen. Jak się później dowiedzieliśmy, właściciel był reżyserem teatralnym z Europy, który zakochał się w Afrykance, założył z nią tutaj rodzinę i mieszkają na przedmieściach wraz z nieco przestraszoną ale łagodną, czarną opiekunką dla dzieci. Filmowy scenariusz i filmowa sceneria, którą udało nam się nacieszyć przez kolejne dwa dni.DZIEŃ 9


No to co, plaża! Długo wyczekiwany, upragniony wypoczynek przy szumie wody. Wyspaliśmy się za wszystkie czasy w naszym pięknym łożu małżeńskim, zjedliśmy śniadanie, wysmarowaliśmy każdy zakamarek naszych ciał kremem do opalania i ruszyliśmy przed siebie.

Miasto w świetle dziennym nie było już tak niepokojące. Ulice żyły pełnią życia, skwar odbijał się od asfaltu. W przewodnikach wyczytacie, że architektura Durbanu jest jedyna w swoim rodzaju, bardzo zróżnicowana i ciekawa dla oka. Moim zdaniem, jest po prostu ciężka i nieco przestarzała. Poszarzałe budynki z niezgrabnym wykończeniem, dużo betonu i przytłaczające, wyrastające po środku olbrzymy z małymi oknami. Mijaliśmy stare fabryki, nie byliśmy nawet pewni, czy dalej funkcjonują a może stoją odłogiem. Poza tętniącymi energią bazarami, Durban ma nieco depresyjny klimat. Na pewno nie można mu odmówić oryginalności i charakteru. Pytanie tylko, czy właśnie taki charakter chcielibyśmy poznawać?

Image

Image


Image
Sześciopasmowe drogi, totalny nonsens. Niekończące się krążenie, żeby tylko zawrócić albo po prostu gdzieś dotrzeć. Przygotujcie się na puste, baaaardzo szeroookie drogi :)


Plaża w Durbanie nie zachwyca. Na pewno nie tak jak na zdjęciach, które możecie samodzielnie wygooglować. Z pewnością ma swój charakter ale już od dawna nie jest to miejsce turystyczne, spełniające standardy wygodnickich turystów z Europy. Przespacerowaliśmy się wzdłuż oceanu, pytając po drodze o lekcje surfingu. Chyba dopadło nas jakieś fatum bo i tutaj surfowanie okazało się być niemożliwe ze względu na ogromną ilość meduz przy brzegu. Naprawdę? Jak można mieć takiego pecha? No, jak widać można.
Rozłożyliśmy koce w miejscu, które uznaliśmy za najczystsze i najwygodniejsze. Dookoła nas biegały czarne dzieci, młodzież zajadała chipsy i kąpała się w wodzie. Z czasem przybywało kolejnych plażowiczów, ku naszemu zdziwieniu, tylko czarnych. Zauważyliśmy też sporą ilość hindusów wylegujących się na brzegu. Durban to jedno z największych skupisk hinduskiej społeczności na świecie, wiedzieliście o tym? Kiedyś sprowadzono ich tutaj w ramach uprawy trzciny cukrowej i do tej pory zamieszkują to miasto. Obserwowaliśmy całe to zamieszanie aż w końcu polegliśmy na gorącym piasku. Powietrze było ciężkie i wibrowało od słońca, dopadł nas szablonowy, afrykański upał. Opalaliśmy się tak naprawdę długo, co jakiś czas wchodziliśmy do wody aby się nieco orzeźwić. Fale były wysokie i porywiste, ocean w Durbanie na pewno nie jest nudny. Parę razy przespacerowałam się sama wzdłuż brzegu i zauważyłam, że zwracam na siebie dużą uwagę młodych chłopców. Nie mówię tu o jurnych, nastoletnich gościach a o dzieciach. Przeczytałam kiedyś w jednym z reportaży, że Europejczyk nie jest świadom swojego koloru skóry zanim przyjedzie do Afryki. Dopiero na tym końcu świata wzbudza zainteresowanie i mniejsza lub większą „sensację”.

Image


Dodaj Komentarz

Komentarze (29)

tomwie 26 kwietnia 2016 08:51 Odpowiedz
Świetna relacja, super foty. W związku z tym, że w najbliższym czasie trochę forumowiczów odwiedzi RPA czekamy na więcej! Im więcej szczegółów tym lepiej.
tomwie 26 kwietnia 2016 08:51 Odpowiedz
Świetna relacja, super foty. W związku z tym, że w najbliższym czasie trochę forumowiczów odwiedzi RPA czekamy na więcej! Im więcej szczegółów tym lepiej.
misiorkowa 26 kwietnia 2016 11:08 Odpowiedz
Super relacja, z niecierpliwością czekam na dalszą część.
metia 26 kwietnia 2016 11:59 Odpowiedz
Moja koleżanka-weganka do dziś wspomina, jak na 1 roku doktoratu pojechała na konferencję do RPA i o mały włos nie umarła z głodu ;) Mam nadzieję, że Wam pójdzie lepiej :)
papcio-chmiel 26 kwietnia 2016 12:29 Odpowiedz
Bardzo fajny początek relacji, super zdjęcia...no i co ważne...jak się okazuje "Czarny Ląd na którym znajduje się RPA" nie taki straszny jak go opisują w wielu miejscach. Gratuluję odwagi oraz pomysłu na wyprawę. Oczywiście czekam na dalszy ciąg... :D
maxima0909 26 kwietnia 2016 14:15 Odpowiedz
"Dzień dobry Panie Pingwinie, moje uszanowanie!" hahahahah genialne! :lol: nie trzymaj mnie w napięciu, chcę więcej! :twisted:
poniektory 27 kwietnia 2016 13:41 Odpowiedz
Świetna i zapewne dla osób wybierających się do RPA bardzo pomocna relacja. Czekam na więcej zdjęć (w tym jedzenia) i ciąg dalszy Pozdrawiam ;)
misiorkowa 11 maja 2016 00:00 Odpowiedz
Z niecierpliwością czekam na ciąg dalszy. Relacja w świetnym stylu...
pluszczak 11 maja 2016 11:38 Odpowiedz
Dzięki, ciąg dalszy na pewno nastąpi! Czeka nas jeszcze Durban, Góry Smocze, kanion i Park Krugera :)
papcio-chmiel 12 maja 2016 13:28 Odpowiedz
Dobrze, dobrze, właśnie najbardziej czekam na zdjęcia i relację opisową z Parku Krugera.... :-)
papcio-chmiel 20 maja 2016 15:45 Odpowiedz
No dobra penisy, penisami, szczególnie u słoni, które są duuużymi zwierzętami, a ich przyrodzenie może osiągać nawet do 1,90m...ahahahaha (atrakcja murowana...xD!!!)...to gdzie są Góry Smocze, kanion jakiś tam oraz to co najważniejsze Park Krugera, ja się pytam??? Czyżby jakiś słoń zaatakował młodą parę w "dwuznaczny sposób" i nikt nie ma siły pisać dalej? A chyba będzie najciekawiej?
washington 10 lipca 2016 22:28 Odpowiedz
Czekam na więcej :)
pbak 10 lipca 2016 23:14 Odpowiedz
A propos Addo: setki (!) słoni schodzą się mniej więcej ok 11 w okolice Hapoor Dam. Można taam zaparkować samochód przy sadzawce, wyłączyć silnik i przez długi czas patrzeć jak kolejne słonie rodziny korzystają z błotnej kąpieli. Widok niesamowity!Z tymi fokami w okolicach Kapsztadu to pewnie zależy od sezonu. My pod koniec stycznia zarezerwowaliśmy dwa nurki, jeden, z fokami a drugi z rekinami z wyprzedzeniem dnia albo dwóch. Polecam Pisces Divers, http://www.piscesdivers.co.za/dives/sev ... al-package
mordek 11 lipca 2016 10:22 Odpowiedz
@pbak Na pewno tak jest. My byliśmy tuż przed Wielkanocą więc w czasie ich długiego tygodnia. Dodatkowo odbywał się wtedy maraton co też miało znaczenie.@Washington Niedługo będzie dalsza część! :)
misiorkowa 14 października 2016 12:09 Odpowiedz
Nareszcie cd. Fascynująca relacja. Mam nadzieję, ze kiedyś ja tam będę. Proszę o więcej :)
pluszczak 14 października 2016 14:11 Odpowiedz
Dziękuję! ;)
pierscien 26 października 2016 17:37 Odpowiedz
Super opowieść! Gratulacje dla autorki!
japonka76 26 października 2016 17:49 Odpowiedz
Ależ Ci zazdroszczę tych zwierząt "na żywo" :oops:
pluszczak 26 października 2016 22:23 Odpowiedz
Japonka76 napisał:Ależ Ci zazdroszczę tych zwierząt "na żywo" :oops:Na szczęście zwierzęta póki co nigdzie nie uciekają więc śmiało ruszaj do Afryki! ;)
misiorkowa 1 listopada 2016 23:45 Odpowiedz
Śledzę Waszą relację od samego początku. Świetne opisy. Dzięki nim mogę wczuć się w klimat bo zapewne nigdy nie będę miała okazji tam być.
ibartek 1 listopada 2016 23:51 Odpowiedz
ladne ostre i jasne zdjecia, jaki aparat?
misiorkowa 1 listopada 2016 23:57 Odpowiedz
Zdjęcia są fantastyczne !!!
pluszczak 5 listopada 2016 14:26 Odpowiedz
ibartek napisał:ladne ostre i jasne zdjecia, jaki aparat?Nikon D90, towarzyszy mi już od lat i daje radę :)
carrolyn 6 listopada 2016 15:10 Odpowiedz
CześćSuper relacja i piękne zdjęcia :). Z mężem będziemy w RPA w styczniu i w związku z tym mam pytanie: czy szczepiliście się przed wyjazdem? ewentualnie czy braliście tabletki przeciwko malarii?
pluszczak 6 listopada 2016 19:27 Odpowiedz
cześć! ;) Do RPA zrobiliśmy szczepienia obowiązkowe, odpuszczając sobie "zalecane". Tzn, zaaplikowaliśmy sobie: błonica, tężec, WZW A+B i to wszystko ;) Jeśli chodzi o leki na malarię, zażywaliśmy Malarone tylko podczas pobytu w Parku Krugera:na dzień przed, każdego dnia podczas wizyty w parku i na jeden dzień po. Tak mi zalecił mój doświadczony znajomy, który do Afryki wyjeżdża regularnie. ;) RPA to tereny wolne od malarii, jedyne ryzyko występuje właśnie przy granicy z Mozambikiem.
wicker 27 listopada 2016 14:29 Odpowiedz
@‌pluszczak‌, mam pytanko bardziej przyziemne, jak tam odżywialiście się/dożywialiście? Czy na terenie parku można spokojnie zaopatrzyć się w kawałek steka/owoce/przekąski cukrowe? Czy jednak konieczne są drobne zakupy przed przekroczeniem bram Krugera, jak sprawa wygląda z wodą pitną? Całe moje pytanie jest podyktowane w kontekście noclegu w jednym z obozów na terenie parku, pozdrawiam ;)
ibartek 27 listopada 2016 14:43 Odpowiedz
super zdjecia, no i gratulacje ze udalo sie te wszystkie zwierzatka odnalezc.
pluszczak 28 listopada 2016 14:32 Odpowiedz
wicker napisał:@‌pluszczak‌, mam pytanko bardziej przyziemne, jak tam odżywialiście się/dożywialiście? Czy na terenie parku można spokojnie zaopatrzyć się w kawałek steka/owoce/przekąski cukrowe? Czy jednak konieczne są drobne zakupy przed przekroczeniem bram Krugera, jak sprawa wygląda z wodą pitną? Całe moje pytanie jest podyktowane w kontekście noclegu w jednym z obozów na terenie parku, pozdrawiam ;)Myślę, że nasza kwestia odżywiania jest szczególnie wyjątkowa bo oboje nie jemy mięsa, a ja dodatkowo odmawiam nabiału i jaj. ;) Nie mniej, wydaje mi się, że pewne zasady i rady można zastosować w przypadku każdej diety. Tak, na terenie parków można zakupić owoce/warzywa/mięso(suszone i świeże), jakieś puszki i przekąski. Asortyment sklepów jest bardzo szeroki. Niestety, ceny za żywność na terenie parku są znacznie wyższe niż poza nim. Dodatkowo, owe supermarkety znajdziesz tylko w dużych obozach. Mniejsze, klimatyczne, bez prądu itd. świecą pustkami. Ale bez obaw, do każdego z obozów w ciągu dnia można wjechać i zrobić zakupy. Albo zjeść w restauracji. ;) My chcąc zaoszczędzić, a też trochę z musu, zaopatrzyliśmy się we własne produkty i menażkę. Nie ma żadnego kłopotu, żeby samodzielnie ugotować posiłek (w obozach często są wspólne, plenerowe kuchnie), albo zatrzymać się w wyznaczonym do postoju miejscu i usiąść przy stoliku, zrobić kanapki itd. Jeśli chodzi o wodę to kranówy bym nie piła. ;) Zabraliśmy ze sobą kilka litrów wody butelkowanej do samochodu. I tak samo, możną ją kupić na miejscu ale drogo i nie wszędzie. Podsumowując, wygodniej i taniej jest się zaopatrzyć przed wjazdem do parku o ile masz gdzie to trzymać. ;)
misiorkowa 30 listopada 2016 14:06 Odpowiedz
Jak na debiut - S U P E R !!!!!