"Smiling Coast"to dobre określenie dla wybrzeża Gambii. Jeśli jednak zapuścimy się w jej głąb, coraz częściej przychodzi nam na myśl refleksja, z czego Ci ludzie tak właściwie się cieszą? Janjabureh to miasto, w którym Europejczyk byłby nieszczęśliwy. Biedne, pełne kurzu i kóz na ulicach, bez żadnych perspektyw, upalne i niemal "na końcu świata". Nierzadko odcięte od prądu, internet najczęściej w ogóle nie dociera, a do tego wszystkiego, alkohol można kupić tylko w niektórych miejscach. Centrum miasta stanowi skrzyżowanie kilku dróg, poza nimi nie ma nic. Są przedmieścia, w których nierzadko spotkamy okrągłą lepiankę, oświetloną w mroku przez ognisko. W tym całym otoczeniu biały człowiek wygląda zwyczajnie głupio, nie na miejscu, jakby pomylił drogę. Jak to kiedyś mądry człowiek powiedział: "Biali ludzie nie uświadamiają sobie tego, że są biali, dopóki nie pojadą do Afryki". Faktycznie, w Gambii po raz pierwszy poczułam się biała jak ściana i bogatsza od wszystkich. Okazuje się, że moje "niewiele" to dla nich "więcej niż wszystko".
DROGA PRZEZ RZEKĘ
Do Janjabureh najlepiej dojechać miejscowym busem, bo rejs rzeką z Banjulu może zająć nawet 3 dni. Niestety odpowiedniego samochodu należy szukać w mieście Barra, co jadących z Bakau zmusza do przepłynięcia na drugą stronę rzeki. I tutaj zaczyna się zabawa! Są dwie możliwości: łódź rybacka lub prom. Tym razem wsiadłam do łodzi.Choć trudno to tak nazwać, bo zostałam do niej... wniesiona. Okoliczni chłopcy aż palą się do tego, aby wnieść na barana turystów. Choć pomysł wydaje się bardzo niezręczny to w praktyce daje korzyści obydwu stronom: mieszkańcy zarabiają w ten sposób parę groszy, a mi przynajmniej nie zamokły gatki. Brak najmniejszego pomostu zmusza nas do zamoczenia się po sam pas, lub skorzystania z propozycji beach boysów. Całej ceremonii przenoszenia towarzyszy okropny chaos, bo chłopaki przekrzykują się i kłócą o turystów. Niemal na siłę ciągną za rękaw i usiłują załadować dziewczyny wprost na swoje barki. Wkładają od tyłu głowę między ich nogi i hop! Już jesteś na górze! Przeprawa na drugą stronę rzeki trwa ok. 50 minut i jest bardzo nużąca, zważając na upał i duchotę panującą na dnie łodzi. Zaledwie ułamek pasażerów to biali ludzie, resztę stanowią mieszkańcy Gambii. Nierzadko też kury albo kozy. Dostałam prowizoryczną kamizelkę i przysypiałam opalając nos.
BARRA Tutaj spokojnie znajdziecie miejsce w busiku jadącym do Janjabureh. Jeśli jesteście większą grupą to cena za przejazd wyniesie ok. 30zł/os. Samochody są ciasne i bez klimatyzacji, ale są.
;) Jeśli chodzi o samo miasto to widziałam zaledwie jego część. Po "wyniesieniu" z łodzi uderzyło mnie wrażenie, że jest tutaj znacznie biedniej niż w samym Banjulu. A w zasadzie to nie ma prawie nic, oprócz zatłoczonej ulicy pełnej ludzi czekających na prom.
Ciąg dalszy nastąpi, kiedy znajdę kolejną chwilę czasu.
;)O KILKA GODZIN ZA DŁUGO
Podróż miejscowym busem z Barry do Georgetown trwa ok 5 godzin i kosztuje mniej lub znacznie więcej (większą grupą łatwiej utargować upust). Ja jadąc w pełnym składzie zapłaciłam 300 dalasi, co daje nam mniej niż 30zł. Myślę, że bardzo fair. Nie oczekujcie luksusów w aucie, za to przygotujcie się na tłum wrzeszczących i walczących o Was kierowców. Nam na szczęście pomógł zaprzyjaźniony Gambijczyk, który wybrał kogoś zaufanego. Same auta są ciasne, bez klimatyzacji, postój zazwyczaj jest jeden, bo po drodze miniecie tylko jedno większe "miasto", a raczej lokalne stoiska z jedzeniem, napojami i mnóstwem przypadkowych przedmiotów. Nie ma na nich turystycznych pamiątek, raczej ciuchy pozostawione (lub skradzione) po europejczykach, które teraz szukają swojego nowego życia w rękach sprzedawców. Toalety też na próżno szukać, ale jeśli znajdziecie miłego sprzedawcę, to może wpuści Was do swojego domu (prawdopodobnie za drobną opłatę). Przy drodze z aluminiowymi miskami siedzą gospodynie i sprzedają ryż oraz sosy z rybą lub mięsem. Restaurację stanowi jedna stara ławka usytuowana w pobliżu garów. Brzmi to jak całkiem przyjemny obrazek, dlatego warto wspomnieć, że aż tak komfortowo nie jest. Wszystko jest w kurzu, rozpadzie, dookoła walają się stare śmieci, gdzieniegdzie z garnka ktoś wyciąga muchę. A much jest pełno.
Wysiadając z auta na postoju poczułam prawdziwy ukrop. Siedząc wewnątrz pęd gwarantował mi pewien przewiew powietrza, który choć gorący, nieco mnie orzeźwiał. Wystarczyło, że samochód się zatrzymał i cała zlałam się potem. Kupiłam wodę i sam ryż. Niestety z tego miejsca zdjęć nie posiadam, bo panował tam taki chaos, że wyciąganie dużego aparatu z plecaka byłoby co najmniej zbyteczne.
W końcu dojechaliśmy do rzeki, którą teraz należało przekroczyć, aby dostać się do Janjabureh. Dookoła auta zebrało się mnóstwo dzieci, które w tych rewirach nie wyglądały na uśmiechnięte czy pochłonięte zabawą. Ta luka między Bandżulem a Janjabureh (Janjabureh to wymienna nazwa dla Georgetown, nazwa sprzed kolonizacji) była najbiedniejszym obszarem, jaki dotychczas widziałam w Gambii. Przez okna obserwowałam migające osiedla "lepianek" pokrytych strzechą, które usytuowane były po środku niczego. Z lewej pole, z prawej pole, jedyna oznaka cywilizacji to droga. Widać było dzieciaki, które zbierają się pod dużymi baobabami i tam oddają się przyjemnościom. Jednak na ile im było przyjemnie, nie wiem. Przy rzece, miejscu, gdzie wszystkie auta się zatrzymują, wyciągały dłonie po wodę lub krzyczały "minti", czyli "słodycze" w języku Mandinka. Zaskakujące było to, jak bardzo pragną również pieniędzy, choć tak naprawdę nie do końca rozumieją ich wartość. Podawały kosmiczne sumy, jak np. "give me five hundred dollars!". Z jednej strony poczułam się osaczona, bo na ich twarzach w ogóle nie było serdeczności, jedynie roszczenia. Ale czy można się im dziwić, skoro 10 minutowy kontakt z białym to szansa dla nich, aby mieć co jeść przez najbliższy miesiąc?
Przez rzekę można przepłynąć małą łódką lub skorzystać z mini promu, którym możecie zabrać ze sobą swoje wypożyczone auto. Nie radziłabym go zostawiać bo po powrocie z Janjabureh może go już nie być.
Janjabureh to miasto, w którym Europejczyk byłby nieszczęśliwy. Biedne, pełne kurzu i kóz na ulicach, bez żadnych perspektyw, upalne i niemal "na końcu świata". Nierzadko odcięte od prądu, internet najczęściej w ogóle nie dociera, a do tego wszystkiego, alkohol można kupić tylko w niektórych miejscach. Centrum miasta stanowi skrzyżowanie kilku dróg, poza nimi nie ma nic. Są przedmieścia, w których nierzadko spotkamy okrągłą lepiankę, oświetloną w mroku przez ognisko.
W tym całym otoczeniu biały człowiek wygląda zwyczajnie głupio, nie na miejscu, jakby pomylił drogę. Jak to kiedyś mądry człowiek powiedział: "Biali ludzie nie uświadamiają sobie tego, że są biali, dopóki nie pojadą do Afryki". Faktycznie, w Gambii po raz pierwszy poczułam się biała jak ściana i bogatsza od wszystkich. Okazuje się, że moje "niewiele" to dla nich "więcej niż wszystko".
DROGA PRZEZ RZEKĘ
Do Janjabureh najlepiej dojechać miejscowym busem, bo rejs rzeką z Banjulu może zająć nawet 3 dni. Niestety odpowiedniego samochodu należy szukać w mieście Barra, co jadących z Bakau zmusza do przepłynięcia na drugą stronę rzeki. I tutaj zaczyna się zabawa!
Są dwie możliwości: łódź rybacka lub prom. Tym razem wsiadłam do łodzi.Choć trudno to tak nazwać, bo zostałam do niej... wniesiona. Okoliczni chłopcy aż palą się do tego, aby wnieść na barana turystów. Choć pomysł wydaje się bardzo niezręczny to w praktyce daje korzyści obydwu stronom: mieszkańcy zarabiają w ten sposób parę groszy, a mi przynajmniej nie zamokły gatki. Brak najmniejszego pomostu zmusza nas do zamoczenia się po sam pas, lub skorzystania z propozycji beach boysów. Całej ceremonii przenoszenia towarzyszy okropny chaos, bo chłopaki przekrzykują się i kłócą o turystów. Niemal na siłę ciągną za rękaw i usiłują załadować dziewczyny wprost na swoje barki. Wkładają od tyłu głowę między ich nogi i hop! Już jesteś na górze!
Przeprawa na drugą stronę rzeki trwa ok. 50 minut i jest bardzo nużąca, zważając na upał i duchotę panującą na dnie łodzi. Zaledwie ułamek pasażerów to biali ludzie, resztę stanowią mieszkańcy Gambii. Nierzadko też kury albo kozy. Dostałam prowizoryczną kamizelkę i przysypiałam opalając nos.
BARRA
Tutaj spokojnie znajdziecie miejsce w busiku jadącym do Janjabureh. Jeśli jesteście większą grupą to cena za przejazd wyniesie ok. 30zł/os. Samochody są ciasne i bez klimatyzacji, ale są. ;)
Jeśli chodzi o samo miasto to widziałam zaledwie jego część. Po "wyniesieniu" z łodzi uderzyło mnie wrażenie, że jest tutaj znacznie biedniej niż w samym Banjulu. A w zasadzie to nie ma prawie nic, oprócz zatłoczonej ulicy pełnej ludzi czekających na prom.
Ciąg dalszy nastąpi, kiedy znajdę kolejną chwilę czasu. ;)O KILKA GODZIN ZA DŁUGO
Podróż miejscowym busem z Barry do Georgetown trwa ok 5 godzin i kosztuje mniej lub znacznie więcej (większą grupą łatwiej utargować upust). Ja jadąc w pełnym składzie zapłaciłam 300 dalasi, co daje nam mniej niż 30zł. Myślę, że bardzo fair.
Nie oczekujcie luksusów w aucie, za to przygotujcie się na tłum wrzeszczących i walczących o Was kierowców. Nam na szczęście pomógł zaprzyjaźniony Gambijczyk, który wybrał kogoś zaufanego.
Same auta są ciasne, bez klimatyzacji, postój zazwyczaj jest jeden, bo po drodze miniecie tylko jedno większe "miasto", a raczej lokalne stoiska z jedzeniem, napojami i mnóstwem przypadkowych przedmiotów. Nie ma na nich turystycznych pamiątek, raczej ciuchy pozostawione (lub skradzione) po europejczykach, które teraz szukają swojego nowego życia w rękach sprzedawców. Toalety też na próżno szukać, ale jeśli znajdziecie miłego sprzedawcę, to może wpuści Was do swojego domu (prawdopodobnie za drobną opłatę). Przy drodze z aluminiowymi miskami siedzą gospodynie i sprzedają ryż oraz sosy z rybą lub mięsem. Restaurację stanowi jedna stara ławka usytuowana w pobliżu garów.
Brzmi to jak całkiem przyjemny obrazek, dlatego warto wspomnieć, że aż tak komfortowo nie jest. Wszystko jest w kurzu, rozpadzie, dookoła walają się stare śmieci, gdzieniegdzie z garnka ktoś wyciąga muchę. A much jest pełno.
Wysiadając z auta na postoju poczułam prawdziwy ukrop. Siedząc wewnątrz pęd gwarantował mi pewien przewiew powietrza, który choć gorący, nieco mnie orzeźwiał. Wystarczyło, że samochód się zatrzymał i cała zlałam się potem. Kupiłam wodę i sam ryż. Niestety z tego miejsca zdjęć nie posiadam, bo panował tam taki chaos, że wyciąganie dużego aparatu z plecaka byłoby co najmniej zbyteczne.
W końcu dojechaliśmy do rzeki, którą teraz należało przekroczyć, aby dostać się do Janjabureh. Dookoła auta zebrało się mnóstwo dzieci, które w tych rewirach nie wyglądały na uśmiechnięte czy pochłonięte zabawą. Ta luka między Bandżulem a Janjabureh (Janjabureh to wymienna nazwa dla Georgetown, nazwa sprzed kolonizacji) była najbiedniejszym obszarem, jaki dotychczas widziałam w Gambii. Przez okna obserwowałam migające osiedla "lepianek" pokrytych strzechą, które usytuowane były po środku niczego. Z lewej pole, z prawej pole, jedyna oznaka cywilizacji to droga. Widać było dzieciaki, które zbierają się pod dużymi baobabami i tam oddają się przyjemnościom. Jednak na ile im było przyjemnie, nie wiem. Przy rzece, miejscu, gdzie wszystkie auta się zatrzymują, wyciągały dłonie po wodę lub krzyczały "minti", czyli "słodycze" w języku Mandinka. Zaskakujące było to, jak bardzo pragną również pieniędzy, choć tak naprawdę nie do końca rozumieją ich wartość. Podawały kosmiczne sumy, jak np. "give me five hundred dollars!". Z jednej strony poczułam się osaczona, bo na ich twarzach w ogóle nie było serdeczności, jedynie roszczenia. Ale czy można się im dziwić, skoro 10 minutowy kontakt z białym to szansa dla nich, aby mieć co jeść przez najbliższy miesiąc?
Przez rzekę można przepłynąć małą łódką lub skorzystać z mini promu, którym możecie zabrać ze sobą swoje wypożyczone auto. Nie radziłabym go zostawiać bo po powrocie z Janjabureh może go już nie być.
cdn. ;)